Momenty, to one najbardziej zapadają w pamięci.

Chwila, w której przyłożyłam głowę do piasku, na górzystej przestrzeni i poczułam jak moje ucho zalewa piaskowa lawina. Wiatr delikatnie popychał drobinki, które kiedyś były górą, które kiedyś były morzem, były czymś więcej, a teraz do mojego ucha śpiewały pieśń pustyni – o wielkości, jaka przemija. O miłości, która staje się fatamorganą – iluzją spragnionego umysłu. O przemijaniu wszystkiego co ziemskie. O tym jak wszystko stapia się zawsze z naturą. Więc i ja się stopiłam.

Leżąc z policzkiem przyciśniętym do góry piasku, stałam się górą, stałam się piaskiem, wiatrem, pustynią. Wszystkimi moimi towarzyszami wyprawy, wszystkimi, których zostawiłam w domu i tymi, których dopiero poznam. A wiatr nadal śpiewał swoją pieśń, dla każdego kto usłyszy. 


Pustynia, to tak niewiarygodnie spokojne i bezpieczne miejsce, które w mojej głowie jawiło się jako niebezpieczeństwo! Jeszcze przed wyjazdem widziałam w umyśle setki komarów, węże, burze piaskowe, stada lisów polujących na mnie na środku Sahary. Haha, nic z tego nie miało zakorzenienia w rzeczywistości. Podróżowałam z Beduinami – mężczyznami, którzy są zawsze w podróży, jak wiatr. Którzy jak głosił napis w pierwszym obozie: są silni jak pustynia, delikatni jak piasek i poruszający się jak wiatr. I wszystko było prawdą. 


To oni znali pustynię, jak ja znam ścieżki starego miasta w Krakowie. Wiedzieli, co nas zaskoczy, co wprawi w osłupienie, co sprawi radość i byli tam dla nas, na każdym kroku tej podróży, w służbie. Tylko prawdziwi mistrzowie potrafią trwać w służbie. I prowadzili nas nasi bracia Beduini po nieskończonych piaskach Sahary. 


Najpierw po czarnej pustyni, która cała przykryta była małymi ciemnymi kamieniami. Później do krystalicznych energii ziemi, kryształowej góry, w której roiło się od piękna i wibracji. Zanurzaliśmy swoje ręce w piasku i naszych rękach zostawały kryształy. Grzechem wydało się ich nie docenić, nie zabrać ze sobą, choćby jednego małego kamienia. 


To kuszenie, przypominało wszystkie historie zatracenia się człowieka w materii. To, jak niesamowicie wartościowe wydawało się posiadanie czegoś tak pięknego w swojej kieszeni. Bogactwo natury zamknięte na tysiące lat w krysztale. Co jeszcze energie tam zamknęły? Czy sami też uwięziliśmy się w tych kryształach na setki tysięcy lat, z powodu ich niegasnącego piękna? Czy wciąż jesteśmy więźniami materii, czy to już za nami? 


Myśli przelatywały i nie trzeba było na nie odpowiadać, bo kiedy zobaczyłam otwartą przestrzeń delikatnego piasku, pobiegłam. Moje ślady były jedynymi śladami na ścieżce, moje bose stopy zostawiały odciski, jedyne w swoim rodzaju. Biegłam i czułam radość dziecka, które po długiej zimie znalazło się w piaskownicy. Malowałam na płótnie, jakie rozpościerało się przede mną bez końca. Tu stopa, tam dwie, tu łuk, tam skok, aż w końcu zaczęłam malować mandalę, moje aksis mundi, oś świata, a na środku radosny twórca, Ja. 


Przy pierwszym obozie, który rozbiliśmy pośrodku górzystej pustyni, byłam czułym obserwatorem. Widziałam jak Beduini parkują samochody przy sobie, tworząc coś w rodzaju centra obozowiska. Od samochodu do samochodu zawiesili liny, a na nich materiały iskrzące się od wzorów i kolorów. Tak zasłonięty obóz w kształcie litery U, chronił nas od piasku niesionego wiatrem i tworzył dla nas bezpieczną przestrzeń. Od tej zagrody, rozpoczynało się tworzenie dywanowych wysp. Najpierw największy dywan, później mniejsze, stoły, poduchy, materace do siedzenia, w międzyczasie w rogu zawsze powstawała kuchnia, a na końcu litery U, przy jej ujściu, miejsce na ognisko. 


To było zaskakujące, jak szybko Beduini tworzą obóz, jak sprawnie, w każdym miejscu potrafią w mig rozpalić ogień, na którym od razu parzy się herbata w dzbanku. Rozkoszowaliśmy się tą pierwszą nocą i każdą kolejną. Będąc na środku niczego, wyznaczając obóz naszą kreacją, ogniem, kuchnią, światłem. 


Po niesamowicie pysznej, dwudaniowej kolacji zjedzonej przy długim drewnianym stole, Youssef zobaczył z daleka ślepia lisa. Zdziwieni wpatrywaliśmy się w dal latarki, która niknęła w ciemności. Ja nic nie widziałam, ale wierzyłam, że gdzieś tam, daleko obserwuje nas pustynny lis, licząc na dary od obozowiska. Youssef pozbierał resztki po naszej kolacji i 20m od naszych łóżek, wysypał je na piasek. 20m! Pomyślałam, że to trochę blisko, ale cóż, to był Youssef, Beduin od urodzenia, więc zaufałam, że tak ma właśnie być. 


Noc była czarodziejska. Otoczeni pustynią, w kręgu obozowiska siedzieliśmy przy ogniu. Gwiazdy iskrzyły się nad nami i widać było drogę mleczną. Uśmiechnięci i podekscytowani, piliśmy herbatki z ognia, a Beduini wyciągnęli swoje instrumenty i wkrótce wszyscy klaskaliśmy do ich pieśni, ciesząc się muzyką, ciszą pustyni, jej anonimowością i głębią. 


Tej pierwszej nocy na pustyni, w pewnym momencie poczułam, że potrzebuję wejść głęboko w siebie. Odeszłam kilka kroków od obozowiska i zaczęłam coś pisać na piasku. Po chwili okazało się, że napis brzmiał JA ISTNIEJĘ.

Usiądź – usłyszałam w głowie, więc niesiona wewnętrznym wiedzeniem, zaczęłam swoją medytację. Kiedy tak siedziałam wypełniona energią nocy, skał, piasku, głosów obozowiska, czułam bezczas tej chwili. Gdzieś tam świat wypełniały głosy, hałas, chaos i piękno. Ale tu wszystko stapiało się w jedność istnienia i przez chwilę pomyślałam, że mogłabym tak już trwać do rana, a może nawet i do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej. 

Koniec części pierwszej.