Niewiele osób wie, że Toskania oprócz niesamowicie malowniczych widoków zielonych pagórków, rozległych winnic i drzew oliwkowych posiada niezliczoną ilość tzw. Localita termali — co w wolnym tłumaczeniu oznacza naturalne gorące źródła.


Kiedy pojechałam w samo serce Toskanii i od miejscowej Włoszki dostałam mapę rejonu, zdziwiła mnie ogromna ilość oznaczonych miejsc z lokalnymi termami wydostającymi się z głębi ziemi. Jak się okazało, te oznaczone żółtym kwadratem miejsca, były wskazówką dla turystów z całego świata, ale oprócz nich istniała cała masa takich, o których nie sposób było przeczytać w poradnikach podróżniczych.


Dla mnie w tym wyjeździe najbardziej liczyły się zachody słońca, jedzenie, wino i natura. Na nasz drugi już pobyt Toskanii wybrałam więc stary tradycyjny toskański dom oraz wiejską spokojną okolicę, niedaleko zachwycającego, starożytnego miasta wiatru — Sieny.


Toskańska Wieś


Nasza gospodyni wiejska była młodą, urodziwą, zawsze wspaniale ubraną i pełną życia kobietą, której rodzina od wieków zajmowała całe hektary w najbliższej okolicy. Chcielibyśmy mieć w Polsce takich wieśniaków, jakich można spotkać w Toskanii. Dumnych, rodzinnych, traktujących tradycję z należytym szacunkiem, a do tego wykształconych, godnych i piekielnie bogatych. Większość rodziny mieszkała w okazałej willi z tradycyjnym toskańskim lookiem, reszta w przyłączonym obok nowoczesnym hotelu z basenem, podświetlanym parkiem, stadniną koni, który oni nazywali włoską agroturystyką. 🙂


My mieszkaliśmy w starym małym domku, pewnie kiedyś wybudowanym dla służby, ale pięknie wykończonym w środku, z oryginalnymi obrazami, wielkim łóżkiem i oczywiście ekspresem do kawy. Ogromna Kuchnia znajdowała się na zewnątrz, jakieś 20 metrów od domu.

Jakie to było cudowne, cudowne uczucie gotować rano śniadanie na patelni, a za sobą mieć ogromną przestrzeń rozległego zielonego ogrodu. Czuło się w tym jakąś niesamowitą wolność i miłość do gotowania. Kuchnia polowa była okazała, lecz oczywiście nawiązywała do tradycji. Obok znajdowały się dwa bardzo długie stoły, a dalej ogrodowe fotele i kanapa przykryta małym ceglanym daszkiem. Cała włoska rodzinka przesiadywała tam od czasu do czasu na małej czarnej, dyskutując ze sobą leniwie. Tak poznaliśmy włoską Mamę, która była najstarszą z rodu. Poczęstowaliśmy ją suszonymi pomidorami kupionymi na targu we Florencji, a ona w rewanżu przyniosła nam kosz świeżo zerwanych różnokolorowych pomidorków z ogrodu. Cóż to było za szczęście, jeść te słodkie pomidory prosto z ogrodu. Ale! Przecież nie o tym chciałam opowiadać.


Nasza Włoszka pokazała nam miejsca nieoznaczone na mapach. Dzikie termy w środku lasów, a nawet zachęcała nas, żebyśmy przeszli się tam nocą i zażyli kąpieli w blasku księżyca, co uznała za cholernie romantyczne.


Aż takimi romantykami nie jesteśmy, więc wybraliśmy się na termy w ciągu dnia, gdy temperatura spadła na tyle, że pozwoliła na wyściubienie nosa z domu.


BALENA BIANKA


Nieoznaczone dzikie termy niedaleko miejscowości Contignano.

Kiedy doszliśmy na miejsce, nigdzie nie było oznaczenia, ani żadnych wskazówek, ale sznur zaparkowanych samochodów przy ulicy, upewnił nas, że jesteśmy już blisko celu. Ludzie szli drogą w dół doliny, która później zmieniała się w leśną ścieżkę. Długo nie trzeba było mnie zachęcać, zeszłam ze ścieżki i staczając się piracką drogą po stromym zboczu, dotarłam do pierwszego najzimniejszego zbiornika wodnego.


Wyglądało to, jak wytłoczony w wielkim głazie kanion, dookoła którego ktoś poukładał mniejsze kamienie. W zbiorniku siedziało kilku zanurzonych do pasa włoskich studentów. To było najwyżej położone źródło i woda była w nim letnia. Dokoła wszędzie wyrastały drzewa, a schodząc w dół, rzeczną dolinką, dochodziło się do kolejnych i kolejnych coraz cieplejszych i rozleglejszych zbiorników. W każdym siedziało lub leżało od dwóch do kilku osób, a niektóre były puste. Jedynym niezbyt przyjemnym zjawiskiem był zapach, który przypominał w niektórych zbiornikach specyficzny odór zgniłych jajek. Fuuu. Po chwili, próbując nie wdychać powietrza zbyt nachalnie, zarzuciliśmy ubrania i ręczniki na gałęzie drzew i dołączyliśmy do leśnego spa.

LEŚNE SPA


Woda była gorąca, w niektórych zbiornikach parząca, ale dzięki temu całe ciało niesamowicie się uwalniało od napięć mięśni i dawało to po chwili absolutne rozluźnienie. Leżeliśmy jakiś czas bez ruchu, patrząc na liście drzew unoszące się nad nami. Te źródła, do których weszliśmy były zabezpieczone drewnianymi gałęziami, więc można się było ich trzymać. Trwaliśmy tak długo, cali zanurzeni w gorącej wodzie wśród dzikiej natury, a woda parowała, nadając jakiś taki magiczny efekt wow.


Po jakimś czasie kilka młodziutkich dziewczyn zaczęło przed nami smarować ciało błotem. Pomyślałam, że jeszcze nigdy nie odważyłam się na błotną kąpiel i sama też zapragnęłam kolejnych atrakcji naszego leśnego salonu spa. Błoto było naturalnym pilingiem i sprawiało, że po wsmarowaniu i wypłukaniu go, ciało stawało się dużo bardziej gładkie. Obok naszego zbiornika był maleńki wodospad z czystą ciepłą wodą, więc płukaliśmy się tam, a później smarowaliśmy się gliną wyciąganą zza kamieni i tak w kółko. Cała ta zabawa była naprawdę śmieszna i dała nam dużo radości i rozluźnienia.


Natura dała nam tak niesamowitą przestrzeń do relaksu, że to wręcz konieczne, spróbować kiedyś naturalnych gorących źródeł w Toskanii. Jeśli jesteście zainteresowani wklejam mapkę z zaznaczonym zdjęciem naszego błotnego szaleństwa. To podróż za jeden uśmiech, bo kąpiel nic nie kosztuje, a frajdy jest co niemiara.


Najlepsze toskańskie PICI kontra włoska PIZZA


Na koniec, po kilku godzinach wylegiwania się — wykąpani i trochę śmierdzący, aczkolwiek szczęśliwi, pojechaliśmy na zachód słońca do miasteczka, położonego kilka kilometrów dalej – Chiusure. Od naszej cudnej gospodyni dowiedzieliśmy się, że to tu znajduje się najlepsza lokalna restauracja, która serwuje gościom doskonałe PICI — czyli danie makaronowe, podobne do spaghetti, ale z grubszym makaronem, które jest popularną potrawą tego regionu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zachwycił nas zachód słońca. Miasteczko jest położone na najwyższej górze w okolicy i widok wręcz omamia pięknem. „Locanda Paradiso” do której mieliśmy iść na PICI znajdowała się w samym środku maleńkiego murowanego miasteczka. Poszliśmy tam, owszem, zobaczyliśmy menu i piękną restaurację, po czym zdecydowaliśmy, że Pici zjemy kiedy indziej.


Zachód słońca z toskańskimi pagórkami w tle wygrałby z najlepszym nawet poleceniem. Na szczęście przy wjeździe do miasteczka była jeszcze jedna restauracja, a w zasadzie lokalna pizzeria ulokowana przy samym zboczu – La Terrazza Osteria Pizzeria. Zajęliśmy ostatni wolny stolik, wszystkie inne były objęte rezerwacją.


Zjadłam tam najlepszą w życiu pizzę — Di Bufala, z mozzarellą z mleka bawolego, na cieniutkim chrupkim cieście, ze świeżym obłędnym pomidorowym sosem i widokiem na całą Toskanię w kolorze zachodzącego słońca. To był jeden z najbardziej magicznych i pysznych dni w moim życiu. A może te źródła wyostrzyły mi apetyt na wszystko, nie wiem. Jednego jestem pewna, że chcę tam kiedyś wrócić i doświadczyć tego wszystkiego jeszcze raz.

Anna Budzowska

Niektóre zdjęcia do tego artykułu wykonał Hubert Lasocki, który podróżował razem ze mną 🙂