Zupełnie jak pierwsza podróż Ani z Zielonego Wzgórza…

Kiedy byłam małym brzdącem, razem z siostrą jeździłyśmy do dziadka, który mieszkał w Zawoi. Miał kilkupokojowy pensjonat w pobliżu Babiej Góry. My, dziewczynki z niewielkiego miasta byłyśmy zachwycone tym, co oferowała Zawoja. Miałyśmy do dyspozycji rwącą rzekę, w której bawiły się wszystkie miejscowe dzieciaki, mnogość górek do zjeżdżania na jabłuszku zimą, ale też całkiem wyjątkowe rzeczy, takie jak kurnik, z którego rano trzeba było przynieść jajka do śniadania, czy ogródek, z którego rwało się marchewkę do obiadu. Były też ule za domem, pełne latających wkurzających pszczół, ale kiedy dziadek wrzucał plastry miodu do specjalnej magicznej maszyny, a moje ręce, tak jak siostry lądowały w lejącym się świeżym miodzie, pszczoły już nie wydawały się takie straszne.

O poranku, jak to na wsi wiwatował kogut, las skąpany słońcem stawał się nieco przystępniejszy i wszystko naturalnie budziło się do życia. Rytuały dnia codziennego splątane były nierozłącznie z naturą. Rano chodziło się na grzyby, później dziadek z babcią ogarniali zwierzęta, pszczoły, ogród, gości, dom, a wieczorem można było wyruszyć na zimowy rodzinny kulig w wielkim drewnianym wozie, który ledwo mieścił się między drzewami w lesie. Były też żywe konie, ognisko i czar ciemnego, nocnego lasu, który budził strach i podziw zarazem.

Nasza rodzina od strony mojego pradziadka mieszkała w Zawoi, ale moi rodzice urodzili się i mieszkali już w mieście. Tak jak ja i moje rodzeństwo. Szybko, bo jak miałam 16 lat, wyfrunęłam z rodzinnego gniazda i udałam się dalej, do większego Krakowa. Później, gdy skończyłam 19 lat, znowu poczułam, że mam iść dalej i przeniosłam się do Warszawy i tak skakałam od miasta do miasta, aż na dłuższy czas zamieszkałam w stolicy.

Warszawa nie ma cyklu życia takiego, jaki można spotkać na wsi. Tu ludzie wstają do pracy o tej godzinie, o której muszą, czy to będzie 3 nad ranem, 6 czy 14, nieważne. Życie pracownicze to najczęściej wielki szary budynek o dużych oknach, z którego widać inne okna, innego budynku, innych pracowników, kolejnej korporacji. Dzień podzielony jest na pierwszą kawę, lunch i kolację, a pomiędzy nimi rozdziela się czas na pracę, dziecko, sprzątanie i wyjście na miasto.

Natura jest dostępna, można ją znaleźć, jak wyjdzie się na spacer do świetnie zadbanego parku, czy do ostatniego kawałka lasu, który jest w pełni ucywilizowany, czyli ma ścieżki do jazdy na rowerze, ścieżki piesze, drewniane ławki do siedzenia i miejsca, gdzie można wypić herbatę z rodziną.

Zwierzęta słychać tam tylko z samego rana, bo później przybywają biegacze, ludzie na nordic walking i mnóstwo kobiet z wózkami, najczęściej niań, które wyprowadzają innym zapracowanym warszawiakom dzieci na poranny spacer. Do tego dołączyliby ludzie z psami, ale w Warszawie jest zakaz wchodzenia do lasu z psem. Wiadomo, miasto jest dla ludzi ceniących miastowe zasady, dla ludzi którzy kochają pracować i mieć dostęp do nowych cywilizacyjnych możliwości. Chodzących na spacery do galerii handlowych, żeby wydać swoje ciężko zarobione pieniądze i tak to się kręci. Jasne, są galerie sztuki, kina, tatry i wszystko co nowe, jest metro, lotnisko, z którego można wylecieć na każdy kraniec świata i wielkie, kliku pasowe ulice, pełne sygnalizacji świetlnej. Są możliwości.

Ja szczerze mówiąc mam już od dawna dość miasta. Nawet wyprowadziłam się na rok pod Warszawę, ale musiałam dojeżdżać do pracy 45 kilometrów, wbijać się rano na wjazd do dzielnicy, który zawsze stał w korku, pełnym spieszących się codziennie ludzi. Każdy chciał zdążyć do pracy, do szkoły, na poranne zajęcia, które na spóźnialskich nie czekają. Wróciłam więc na stare śmieci, do bloku przy metrze, na dziewiątym piętrze. Później pojawiła się Pandemia i żyj tu sobie człowieku z dzieckiem w małym mieszkaniu, bez zajęć dodatkowych, bez szkoły, bez pracy do której można wyjść, bez ogrodu i drzew! To mnie jeszcze bardziej zmotywowało i zaczęłam szukać działki w górach. Po tym, jak poczułam, że już dłużej nie dam rady, że czas już najwyższy na góry, wyprawiłam się w Tatry z przyjaciółmi. Niestety mój ulubiony Hostel w Kościelisku był zamknięty z powodu Covidu, na szczęście los się do mnie uśmiechnął, bo przyjaciele zaproponowali nocleg u nich i wyjazd w góry z samego rana.

Śpiąc pod Krakowem, w noc przed wyjściem na Halę Gąsienicową obudziłam się około 3:30 i przypomniała mi się ciocia z Zawoi. Ot tak, zaczęłam o niej myśleć i już nie mogłam zasnąć. Ciocia z dzieciństwa, która tak jak dziadek, miała dom pod lasem, w którym przyjmowała gości. Siostra mojego dziadka, zawsze bardzo miła i kochana, żyjąca sama pod lasem, zorganizowana i samodzielna, której nie widziałam jakieś 20 lat.

Następnego dnia, kiedy chodziłam po Tatrach i oddychałam przestrzenią, Zawoja wracała mi do głowy z każdym kolejnym krokiem, coraz bardziej intensywnie.

Ciocia Halina mieszkająca w wielkim góralskim domu, który prowadziła od wielu lat…

Nie wiedziałam nawet, czy jeszcze tam jest, w końcu minęło już bardzo dużo czasu, mój dziadek już nie żył od kilku lat. Chciałam tam jechać, ale nie miałam numeru, a do tego mój partner musiał wracać szybko do Warszawy. Już byłam skłonna odpuścić tę wyprawę, która zakiełkowała w nocy mojej głowie i nie dawała o sobie zapomnieć, kiedy w drodze powrotnej przy samym Krakowie, zepsuł mi się samochód. Udało nam się dojechać akurat pod dom mojej przyjaciółki i cały olej wyciekł. Koniec wycieczki.

Śpiąc na Krakowskich Bronowicach, znowu obudziłam się w środku nocy wołana jakimś wewnętrznym głosem i myślałam o Cioci z Zawoi i o lesie przy jej domu. Nie dało się już tego wytrzymać i pomyślałam w duchu, że skoro samochód nie chce jechać dalej na północ, to ja jadę do tej mojej cioci busem na południe, z powrotem w góry! Postanowione!

Rano zadzwoniłam do Taty, który zadzwonił do wujka Bogdana, który mieszka obecnie w Irlandii i w końcu dostałam numer. Tata się zdziwił i powiedział, że ciocia to ma już z 80 lat i wcale nie wiadomo, czy nadal prowadzi pensjonat, ale ja czułam, że tak jest, bo inaczej po co budziłabym się w nocy, myśląc o niej i o dawno niewidzianej Zawoi i po co moje auto by się zepsuło właśnie teraz, kiedy byłam bliska powrotu do Warszawy.

W moim świecie nie ma przypadków, wszystko jest znakiem i wskazówką.

Trzymając telefon z wykręconym numerem w ręku, zastanawiałam się co powiedzieć. Haha, część Ciociu to ja, Ania, taki mały brzdąc, który kręcił ci się kiedyś, dawno temu pod nogami…

Przyznam się wam, że nie znoszę rozmawiać z ludźmi przez telefon. Mam jakąś wewnętrzną blokadę. Nawiązywanie relacji przez słuchawkę z kimś kogo nie znam, komu nie mogę popatrzeć w oczy, dosłownie mnie przeraża i odpycha. Poprzechadzałam się więc w te i we wte na spacerze, spojrzałam na swój samochód i w końcu wykręciłam. Ciocia odebrała od razu, nawet nie dała mi się zastanowić, co mam właściwie powiedzieć, jednego sygnału nie zostawiła… 🙂

Powiedziałam kim jestem, że potrzebuję się gdzieś schować w górach, że zepsuł mi się samochód i czy mogę przyjechać, a kiedy? – właściwie to dzisiaj!

Ciocia Halina o dziwo bardzo się ucieszyła z mojego telefonu i miała w sobie tyle troski i empatii, że moje oczy od razu się zeszkliły. Co prawda ostrzegła mnie, że niedawno przeszła Covid, przez co, nawet zasłony nie są powieszone w pokojach, ale ja czułam, że tak, to jest najlepszy czas na tę wizytę i że niepowieszone zasłony to ostatnie, co by mnie mogło zatrzymać.

Śmierci się szybciej spodziewałam niż twojej wizyty!

Te słowa powiedziała do mnie wesoło ciocia Halina, kiedy wieczorem roześmiane rozmawiałyśmy przy herbacie. Chata na szczęście stała niedaleko przystanku, do którego dojeżdża bus z Krakowa, bo kiedy dojechałam do Zawoi, było już ciemno. Gdyby nie mapa google, nie wiem, czy zapukałabym do dobrych drzwi.

Żeby dostać się pod wskazany przez Ciocię adres, trzeba było przejść przez mały mostek nad rzeką. Wtedy poczułam się, jakby natura odcięła mnie od cywilizacji. Takie symboliczne odgrodzenie od wszystkiego, co jest tam gdzieś, hen.

Później według mapy miałam iść prosto do góry w stronę lasu. Nie było zbyt wiele oświetlenia, jak na standardy miastowej pannicy, ale według moich wspomnień z dzieciństwa, to musiał być ostatni dom usytuowany przed samym wejściem do lasu.

Pierwsze spotkanie było przejmujące. Minęło 20 lat, odkąd się widziałyśmy, a Ciocia na twarzy prawie nic się nie zmieniła. Jakby czas się dla niej zatrzymał. Tak wiele życia w niej było, mimo tego, że ciągle czuła się słabo po chorobie. Tyle radości i serdeczności wymieniłyśmy, że wcale nie chciało się iść spać.

Siedziałyśmy więc do późna, dzieląc się informacjami o całej rodzinie. Przywiozłam ze sobą kapustę z warzywami i krakowskie obwarzanki, więc piłyśmy herbatę i chrupałyśmy wszystko ze smakiem.

Wyszłam na samą górę domu, który był ogromny. Na parterze przestronna kuchnia, z salą z kominkiem, pierwsze piętro całe zajęte przez pokoje prywatne Cioci, drugie, cztery pokoje dla gości, trzecie, kolejne pokoje i łazienki. To ten najwyższy pokój pamiętałam z dzieciństwa. Cały obity drewnem z wielkim potężnym widokowym oknem na środku, a nad drabiną moje ulubione łóżko na antresoli. To w tym pokoju jeden, jedyny raz, dwadzieścia lat temu, mieszkałam tu jako dziecko i wszystko dokładnie zapamiętałam. Uczucie odnalezienia się tu jeszcze raz i odgrzebania tych wszystkich wspomnień, jak wybierałam się z dziadkiem na grzyby do lasu, było miłe i ciepłe, jakbym jeszcze raz była mała, przypomniałam sobie swoją fantazję i że wszystko było dla mnie wtedy magiczne.

Rano zapakowałam gorącą herbatę w termos i wyruszyłam na podbój okolicznych gór i pagórków.

Jak było cicho i jak sielsko…

Siedziałam między drzewami, kurtkę i plecak na chwilę powiesiłam na gałęzi i co najmniej godzinę spędziłam na wzniesieniu, otoczona górami z każdej strony, popijając gorącą herbatę.

Kiedy ruszyłam wyżej, stado małych sarenek wyskoczyło zza gałęzi. Stanęły na dłuższą chwilę zdziwione moją osobą, po czym pomknęły na sam szczyt góry. Pomyślałam, że pójdę za nimi.

Za górą napotkałam chyba na najpiękniejszy widok w Zawoi. Łagodne zielone wzniesienia i rozłożyste drzewa rosły tutaj, nie zdając sobie sprawy z postępu cywilizacji po drugiej stronie góry.

Ich zieloność i żywość mnie zachwycała i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić kilku zdjęć.

Później skojarzyłam to z Halą Barankową, o której opowiadała mi dzień wcześniej Ciocia. To tu w cieplejsze dni Juhasi wypasali naturalnie owce. Przechadzałam się po tych łagodnych wzniesieniach, aż doszłam do innej polany, gdzie górale stawiali drewniany dom.

Zapytałam o cenę, ale dom miał być na wynajem i nie dało się go kupić. Porozmawiałam chwilę z dwoma Panami i okazało się, że starszy znał mojego dziadka, a młodszy mieszkał obok Cioci Haliny, po drugiej stronie góry. Przez chwilę było wesoło, ale gdy przyjechał ojciec, Pan i władca całej budowy, rozmowa się skończyła. Starszy góral niechętny był do rozmowy, powiedział tylko, że stawia tu jeszcze cztery domy, ale nic nie sprzeda, bo to jest układ z jakimś mężczyzną, który ma tyle pieniędzy, że nie wie co z nimi robić, więc na pewno o sprzedaży nie ma mowy.

Pomlaskałam z niesmakiem i ruszyłam dalej, aż do miejsca, gdzie nie było nic prócz gór i drzew.

Później wracałam podobną drogą, obszczekały mnie miejscowe psy, trochę się zgubiłam, żeby znowu wyjść z lasu na Halę Barankową. Kiedy wróciłam, Ciocia poczęstowała mnie pysznymi naleśnikami z serem i ze szpinakiem. Później zostałam sama ze sobą i z górami, oglądając, jak zmienia się niebo przy zachodzie słońca. Wieczorem zapaliłam kominek i rozkoszowałam się ciszą pustego pensjonatu w górach.

Następnego dnia byłam cała czarna od sadzy, pomagając Cioci myć rury nad piecem grzewczym. Ciocia wcześniej poczęstowała mnie najlepszymi marynowanymi paprykami, jakie w życiu jadłam (przepis znajdziecie TU), a całkiem rano, obudziły mnie promienie słońca.

I jak tu nie kochać górskich klimatów?

Kiedy skończyłam myć szybę w kominku, cała brudna, ale szczęśliwa, wyruszyłam znowu w las. Kiedy wracałam z kolejnych górskich podboi i odkryć, już wiedziałam na pewno, że dłużej nie chcę i nie mogę mieszkać w mieście. Że czas najwyższy przenieść się bliżej natury, bliżej gór.

Jak to się wydarzyło i gdzie, tym razem zamieszkałam na dłużej… wkrótce wam opowiem.

Ania Budzowska

Zachęcam wszystkich lubiących naturę do wynajmowania pokoi u Cioci Haliny w Zawoi! Telefon i zdjęcia znajdziecie na prostej stronie, którą dla niej przy okazji stworzyłam.

Przedstawiłam tam po krótce okoliczne atrakcje, oraz opisałam historie nazwy jej pensjonatu „Dom pod Cuplikiem”.

Link do strony poniżej:

https://dom-pod-cuplikiem.business.site/