Są takie momenty w moim życiu, że choćbym nie wiem, jak bardzo się zawaliła pracą, ludźmi, czy pomysłami na siebie, przychodzi czas na góry i wtedy mój człowiek nie ma nic do gadania. Zwijam najpotrzebniejsze rzeczy i po prostu wyruszam wołana pieśnią gór.

Tak było i tym razem. Do ostatniego momentu nie wiedziałam, jak dam radę się wyrobić z pracą, gdzie będę spała, czym pojadę i z kim, ale wszystko i tak się poukładało i w piątek po południu wyruszyłam w drogę, byle na południe, byle bliżej szczytów.

Pogoda była już zamówiona, słońce miało oświetlać pierwszy śnieg, o tym gdzie pójdziemy w góry, mieli zadecydować przyjaciele spod Krakowa u których nocowałam razem z chłopakiem. Rano wyjechaliśmy na Zakopiankę i koło 8:30 zaczęliśmy podchodzić do góry.

Kuźnice – parking

Jak się okazało, wspinaliśmy się żółtym szlakiem na Halę Gąsienicową w Tatrach. Bez potrzeby szczytowania na jakiejś górze, po prostu szliśmy, zatapiając się coraz bardziej w naturę. Po godzinie wędrowania naszym oczom ukazały się ogromne zielone choinki, jakich nie spotka się nigdzie indziej. Oświetlone słońcem, bujały się ociężale pod pierzyną ze śniegu, wskazując nam drogę do schroniska. Ich zielone żywe kolory, połyskujące w słońcu to była poezja. Dałam się wyprzedzić moim towarzyszom, żeby pobyć razem z nimi, pobujać się, posłuchać jak skapuje z nich śnieg kropelka po kropelce. Takie leśne spa, dla którego warto było tego dnia wstać rano.

Kiedy doszliśmy do Murowańca, słońce było jeszcze wysoko nad nami. Choć nie dało się usiąść przy stoliku, bo Covid pozabierał wszystkie krzesła, w barze schroniska udało nam się zakupić na wynos mnóstwo rarytasów.

Na pierwszym miejscu oczywiście plasował się jabłecznik, bo kto chodzi często w Tatry wie, że to najlepsze ciasto schroniskowe pod słońcem. Później zupy i tu zaskoczyła nas swoim wykwintnym smakiem pomidorowa z płasko pociętymi warzywkami oraz tradycyjna zupa góralska, czyli kwaśnica. Obie zupy to było oczywiście niebo w gębie, w połączeniu z widokami uśmiechniętych ludzi, którzy tak jak my wybrali na ten dzień dzicz Tatrzańskich widoków, to było to, po co człowiek żyje. Siedzieliśmy więc okoleni wysokimi górami, przy pięknym murowanym schronisku, nad nami latał helikopter, a trochę dalej ludzie mrówki spacerowali po Kasprowym Wierchu.

Jeśli ktoś się zastanawia, co robić w Covid, to ja mu odpowiem – w Tatry, człowieku w Tatry!

Schroniska działają na wynos, oferując zupki w super cieplutkich opakowaniach. Można się nawet oparzyć, takie są gorące. Choć w schronisku nie posiedzisz, to ciągle są miejsca przed nim, na drewnianych po-zaśnieżanych ławkach i stołach, a jeśli masz farta, to słońce wyczyści dla ciebie siedziska i będzie można pobiesiadować.

W doskonałym humorze, po wypiciu herbatek z termosów, wyruszyliśmy w drogę powrotną tym razem trasą niebieską. Tę drogę pamiętałam, aż za dobrze, bo wracałam nią pewnego dnia w deszczu, po przejściu prawie całej trasy Orlej Perci, która jest uznawana za najtrudniejszy szlak w Tatrach.

Ponieważ nie byłam wtedy zbytnio wprawiona w łażeniu po górach, wybrałam się na tą przechadzkę w szmacianych adidasach z podeszwą, której prawie nie było. Pamiętałam, jakby to było dzisiaj, jak niebieską trasą schodziłam cała mokra (bo kurtki deszczowej też nie zabrałam) w przemoczonych butach i czułam każdy kamień na swojej ścieżce powrotnej. Pamiętałam jak przeklinałam wszystko, co napotkałam na drodze i jak modliłam się, żeby każdy kolejny zakręt okazał się tym ostatnim. Na szczęście po długim, długim czasie schodząc w deszczu, modlitwa została w końcu wysłuchana i dziś wspaniale się wspomina tą niecodzienną gehennę. Nie, żebym żałowała, widoki na graniach Orlej Perci to było coś nie do opowiedzenia, liny i sławna drabinka schodząca jak się wydaje do samego dna piekieł, była przygodą, którą pewnie jeszcze nie raz powtórzę.

Tego jednak dnia pogoda była idealna, ale to idealna! Słońce, śnieg i zero wiatru, a do tego dalekie widoki sięgające prawie tam gdzie wyobraźnia. Wspaniałe towarzystwo przyjaciół, którzy wieczorem poprzedniego dnia przygotowali dla nas spersonalizowane kanapki. Mili ludzie na szlaku, co spowodowało sporo głośnego śmiechu. Wszystko było lepsze niż zwykle.

W takich okolicznościach nie chciało się wracać do miasta. Wręcz nie można było. Ale o tym, jak wylądowałam w pensjonacie u Cioci w Zawoi, opowiem w innym artykule.

Tymczasem wrzucam sporo zdjęć, dla tych którzy się zastanawiają, czy warto wybrać się w Tatry w listopadzie.

P.s. Choć nie jestem fanem raków na buty, to schodząc większość drogi ze ślizgającą się frywolnie przyjaciółką za rękę, polecam je na ten czas serdecznie.

Autor tekstu i zdjęć: Anna Budzowska