Pojechałam w góry, jak to ja, wiele nie planując.

Zresztą coś tam nawet chciałam mieć zaplanowane, ale świat jak zwykle wszystko poprzewracał do góry nogami i skończyło się na łapaniu blablacara w ostatniej chwili.

Kiedy cudem udało się to zorganizować (tylko jeden gość jechał w tym czasie do Zakopanego) brat podwiózł mnie do Chrzanowa i tam wsiadłam do samochodu z nieznanym mi kierowcą. Jak zawsze w takich sytuacjach dźwięczało mi w głowie zdanie, które powinno być flagowym mottem każdego podróżnika: „Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach”. Ha ha ha. Naprawdę, nie o to mi chodziło i wcale nie było mi tym razem do śmiechu.

Ale jechaliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Okazało się, że jadę ze starszym uniwersyteckim wykładowcą, który zwiedził ogrom świata w poszukiwaniu siebie. Raz Ameryka Południowa i dżungla na trzy miesiące, raz Syberia na dwa, później Tajlandia na kilka tygodni, a we wrześniu powrót do uczelnianej rzeczywistości, choć tym razem rzeczywistości COVID-owej.

Hostel MTB

Kierowca był tak miły, że zgodził się mnie podwieźć do samego Hostelu zlokalizowanego w Kościelisku, rzut beretem od Zakopanego, kiedy masz do dyspozycji samochód, a godzinna droga z plecakiem, jeśli jest już ciemno i nie wiesz tak naprawdę gdzie masz iść – tak jak ja.

Hostel poleciła mi dobra koleżanka, która ostatnio pojechała w zimę w Tatry i spędziła noc w śpiworze, przymarznięta do drewnianego bala zamkniętej na trzy spusty górskiej Chaty.

Swoją drogą jej przygodne życie można by było opisywać godzinami. Dwie córeczki w wieku szkolnym, mąż inżynier w domu, a ona, kiedy tylko wyswobodzi się z pracy budowlańca, którą dla siebie wybrała, pakuje plecak i wybywa na przygody życia. To spędzi noc z dziećmi na stogu siana w wiejskiej okolicy, to znowu pojedzie na Ukrainę na rowerze, żeby wspomóc akcję charytatywną, to zupełnie sama wyrusza nocą w góry i przymarza do bala, żeby z pierwszym promieniem słońca wyruszyć w wysokie Tatry. To się nazywa życie wielowymiarowe.

Hostel MTB http://www.mtbhostel.pl/

Dojechałam do nieznanego mi Hostelu 22:02, do 22:00 miała być czynna recepcja, więc modliłam się w duchu, żeby drzwi były jeszcze otwarte. To była ogromna wiejska drewniana Chata w stylu Zakopiańskim, przerobiona na pokoje dla ludzi aktywnych. Tak przynajmniej głosił napis na banerze przyklejonym do budynku.

Wpadłam do środka z moją małą żółtą walizką i po chwili udało mi się znaleźć kuchnię, a obok niej wysoką ladę z karteczką z napisem ANIA. Na niej leżały klucze do mojego pokoju, więc szczęśliwa odetchnęłam z ulgą.

Kiedy już opanowałam sytuację, wyciągnęłam z plecaka domowe wino, które od niedawna produkuje mój własny Tata i nalałam sobie lampkę do najwykwintniejszego kieliszka, jaki udało mi się znaleźć w kuchni z zamiarem świętowania. W końcu dotarłam w moje ukochane góry!

Przy lodówce siedziała samotnie drobna blondynka, więc zaproponowałam jej kieliszeczek. Podziękowała z wielkim uśmiechem, który promieniował na cały pokój i po chwili rozmowy, okazało się, że obie miałyśmy tu być z chłopakiem i obie w wyniku zmiany planów przyjechałyśmy same. Zrobiło się bardzo wesoło i po kilku minutach Iwona zapytała: – Co robisz jutro o 5 rano?

Piknik o wschodzie słońca

Iwona organizowała ludziom wesela i zaręczyny. Specjalizowała się w spełnianiu ludzkich marzeń, jak sama opowiadała. Zawiozła mnie na wschód słońca około 5, na piękny stok, z którego widać było śpiącego rycerza. O tej godzinie to rzeczywiście wielce prawdopodobne, że wojak jeszcze spał.

Rozłożyłyśmy stolik, krzesła i całą zastawę, jeszcze zanim wstało słońce. Jak się okazało szalona szefowa „Event by ev” przywiozła z Gdyni samochód wypełniony stolikami, talerzami, sztućcami, kwiatami, wazonami i bóg wie czym jeszcze, żeby pokazać klientom nowe miejsce w górach, gdzie pary będą mogły się zaręczać.

Było przepięknie. Chłonęłam to szaleństwo i górski świat w pierwszych promieniach słońca. Te wszystkie cudne dodatki…

Nagle w mojej głowie pojawiła się myśl, że gdybym miała tu jeszcze kawę, to byłby to istny raj. Jak przyciągnięci magnesem, na polanę na której się ustawiliśmy o 5:20, przyjechała białym Kamperem zakochana para z kawą w ręku. Podeszli do nas i zaprosiliśmy ich do wspólnych zdjęć, a oni pełni wdzięczności podzielili się ze mną kawą. Ponieważ nie było dostępu do żadnej filiżanki, napiłam się jej w kieliszku. I to było to. Całkowicie. Słońce, góry, kreatywne szaleństwo i kawa. Ach życie jest w takich momentach cudem.

Po powrocie do naszego rowerowego Hostelu Iwona miała wracać do Gdyni, a ja zaplanowałam wycieczkę do pięciu stawów i najwyżej położonego schroniska w Polsce. Po zjedzeniu śniadania i wymianie zdjęć, drobna blondynka postanowiła odłożyć swój powrót na później i iść ze mną w góry na kolejną przygodę.

Wycieczka do doliny pięciu stawów

Kiedy idzie się do rejonu pięciu stawów, jest tam niesamowity wodospad, który zalewa cię drobinkami wody uderzającymi o skały. Szum wody i długie ciągnące się kaskady skalne robią robotę. Ludzie stoją tam oszołomieni i chłoną połączenie żywiołów – wody, powietrza i ziemi. Oddychają tym.

Nasza wycieczka ciągnęła się godzinami rozmów o duchowości i życiu. Na szczycie udało mi się dorwać szklankę grzanego wina i słynną Tatrzańską szarlotkę schroniskową. Nie było idealnej pogody, ale góry robiły swoje.

Po powrocie trzeba się było zrelaksować. Rozłożyłyśmy hamaki, zrobiłyśmy herbatki, a Iwona zaprzęgła przybyłych właśnie mężczyzn do rozpalenia nam kobietom ogniska. Jej wyjazd miał trwać dwa dni, a ciągnął się już tydzień. Tak to bywa z górami, jak się już przyjedzie to ciężko wracać do siebie.

– Więc zostań jeszcze jedną noc – namawiałam i wkrótce skapitulowała. Panowie rozpalili piękne ognisko i przy nim wspólnie spędziłyśmy kolejną noc w górach.

Termy Chochołowskie

Następnego dania miało nie być pogody, więc zaplanowałam dla siebie luksus ciepłych basenów i saun. Jak szaleć to szaleć. W niedalekiej okolicy mieściły się termy Chochołowskie. Iwona powiedziała, że mnie podwiezie, bo rano już na pewno jedzie do domu i będzie mijała termy po drodze. W samochodzie przeczytałam jej, że o 12 odbędzie się tam seans naparzania „prowadzony przez sauna mistrzów, z zapierającym dech widokiem na Tatry.”

Kilka minut później zrezygnowana kupowała ze mną bilet do saunarium, przestawiając zaplanowane telefony z pracy na dalszy czas.

Termy były rzeczywiście wspaniałe. Z tarasu rozciągał się z nich niesamowity widok na góry. Co było zabawne, nie można było wchodzić do ogromnego saunarium w strojach kąpielowych. Trzy baseny obsługiwały tylko i wyłącznie nagich użytkowników.

Zamiast deszczu, słońce pięknie opalało i po chwili relaksu na leżaczkach, zawołano nas na ceremonię. Oj można się w nich zakochać. Wcześniej byłam na jednej prowadzonej przez mężczyznę, a jej zwieńczeniem były świeże zimne owoce serwowane na liściu. Tym razem z białymi ręcznikami na tle Tatr tańczyły dla nas kobiety.

Wyobraźcie to sobie.

Muzyka dźwięczy głośno w uszach, para wzlatuje wysoko do góry, wszyscy spokojnie siedzą na drewnianych schodkach, wdychając gorące powietrze, a przed nami rozciąga się widok na najwyższe szczyty Tatr, za ogromną przeszkloną ścianą sauny.

Pierwsza kobieta nałożyła kulę lodu na grzejące kamienie i woda zaczęła głośno syczeć. Zwinna mistrzyni tańczyła kręcąc na nas gorące powietrze, wywijając ręcznikiem w ręku i przy okazji śpiewając z wielkim skupieniem. Przypominało to bardziej ceremonię picia Ayahuasci, niż wizytę w saunie. Było epicko.

Po kilku godzinach Iwonka w końcu odjechała na północ do swoich obowiązków, a ja zostałam znowu sama. Wróciłam do Hostelu i pobyłam sobie ze sobą, żeby wieczorem znowu dołączyć do wielkiego ogniska śpiewających ludzi. Przedłużyłam pobyt, bo nie sposób było wrócić do domu, kiedy tak pięknie można było spędzać czas.

Na ognisku umówiłam się na kolejną przeprawę po szczytach z Marcinem spod Świdnicy, który jak się później okazało był policjantem i człowiekiem o niesłychanej Pasji do gór. Jednego dnia przeszedł całe Tatry, drugiego wszedł na Rysy, a trzeciego poszedł ze mną czarnym szlakiem na Sarnią Skałę. Ot tak z buta.

W stronę domu

Tego dnia wracałam do domu. Marcin też wracał, więc skorzystałam z jego gościnności i dałam się podwieźć do Zakopanego. Pożegnałam góry czarowną włoską Pizzą w knajpce, która ma chyba najpiękniejszy widok na giewont ze wszystkich znanych mi tamtejszych restauracji.

Restauracja Villa Toscana

Niby kilka dni w górach, a wszystkie zbiegi okoliczności, ludzie poznani w drodze i te widoki i te smaki, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Dawno nie wracałam tak natchniona pięknem natury i pięknem ludzi których spotkałam. I jak tu ich nie kochać i jak tu do nich nie wracać….

Autor: Anna Budzowska