Zanim z moimi trzema towarzyszkami udałyśmy się do krainy lawendowych pól, postanowiłyśmy skorzystać z okazji i przespać się w wysokich Alpach. Uwielbiam góry, więc nie mogłam sobie wyobrazić lepszego krajobrazu na śniadanie, niż zaśnieżone szczyty alpejskich gór. Wynajęłam drewniany domek, gdzieś wysoko nad przepięknym kolorowym górskim miasteczkiem Allevard. Te małe miasteczka w Alpach wyglądają jak ze snu, wszędzie zasadzone są kwiaty, między starymi kamienicami ciągną się górskie rzeki i małe drewniane mostki. Dawno nie widziałam czegoś tak malowniczego.

Nasz domek znajdował się jednak dużo wyżej niż miasteczko, więc starałyśmy się dotrzeć do naszego noclegu jak najszybciej. Kiedy wjechałyśmy w wąską pochyłą drogę, która miała szerokość jednego samochodu i bóg jeden wie, jak się mijały samochody jadące z naprzeciwka, na niebie zaczęło się chmurzyć. Jechałyśmy stromą drogą coraz wyżej i wyżej, a kiedy w końcu dotarłyśmy na miejsce, które wskazywał GPS, okazało się, że tam nic nie ma. Lekko spanikowane chciałyśmy się skontaktować z hostem, niestety telefon tracił zasięg. Na górę jechałyśmy ponad 30 minut stromym i bardzo zakręconym zboczem, więc wracanie się do miasteczka, tylko po to, żeby zaczerpnąć informacji, było w tej sytuacji nie najlepszym pomysłem.

Zatrzymałyśmy pierwszy samochód, który pojawił się na drodze i próbowałyśmy się czegoś dowiedzieć. Niestety starsi Francuzi traktują swój język jako ten jedyny i najlepszy, więc po angielsku nie rozumieli ani słowa. Siwy Pan z zatrzymanego samochodu machnął na nas tylko ręką, żeby jechać za nim, więc po kilku minutach stałyśmy pod dużym murowanym domem, którego właściciel poszedł po młodego sąsiada, który znał język angielski i jako jedyny mógł uratować cztery niewiasty zagubione wysoko w górskich szczytach francuskich Alp.

Haha, co to było za zamieszanie! W końcu porozumiałyśmy się z miejscowym, ale on nie miał pojęcia, gdzie mamy jechać do naszego domku. Host na stronie podał niedokładny adres i jedyne co mogłyśmy zrobić to czekać na jakiś szczęśliwy traf. Pokazałyśmy domek na zdjęciach i Francuz powiedział, że możemy spróbować podjechać 10 minut w dół i skręcić w pierwszy skręt w prawo i możliwe, że domki nad tą drogą, to te, których szukamy. Nie mając lepszego pomysłu wsiadłyśmy do samochodu i obserwując w ciszy coraz ciemniejsze burzowe chmury jechałyśmy tam, gdzie pokierował nas miejscowy góral.

Żeby dodać teatralności całej sytuacji, host nie odbierał naszych telefonów, w samochodzie zaczęło śmierdzieć palonym sprzęgłem, a z ciężkich chmur lunął potężny deszcz. Rozpoczęła się burza. Jadąc po stromej drodze nie widziałam prawie nic w ciemności z burzą na przedniej szybie, ale wtedy cała ta sytuacja wydała mi się bardzo zabawna. Wyciągnęłam na tę wyprawę po raz pierwszy Mamę, starszą siostrę i przyjaciółkę z Krakowa, a nocleg w wysokich Alpach to mój najdoskonalszy z pomysłów. Nie odważyłam się śmiać, bo wszystkie pasażerki były głodne i traciły nadzieję na spokojny, ciepły nocleg, ale w duchu wydawało mi się to naprawdę tak abstrakcyjne, że aż komiczne.

Jechałyśmy więc dalej, aż po lewej stronie zobaczyłam światła dużego domu. Niewiele myśląc skręciłam na posesję i zatrzymałam się przed wejściem. Drewniany budynek wyglądał jak góralska karczma. Wyszłyśmy wszystkie z samochodu z zamiarem zapytania o dalszą drogę. Na zewnątrz było już prawie ciemno, z nieba wręcz lał się deszcz. W oddali pomiędzy szczytami rozświetlały się co chwila błyskawice.

Kiedy weszłyśmy do karczmy poczułyśmy się uratowane. Jak w jakiejś przygodowej powieści. Rozebrałyśmy kurtki i zobaczyłyśmy piękne drewniane pomieszczenie z beczkami wina zamiast stołów, z wielkim oświetlonym kolorowym barem. Karczma sprawiała wrażenie starego pirackiego statku. Nie ważne już było, czy mamy gdzie spać. Najważniejsze że dotarłyśmy do ciepłej, bezpiecznej przestrzeni restauracji.

Na wstępnie przywitała nas niezbyt wesoła z naszego przyjazdu starsza kobieta i poinformowała nas, że za chwilę zamykają i nie da się już nic zamówić. W karczmie nie było ludzi, oprócz jeszcze jednego wielkiego mężczyzny, który oglądał mecz na dużym ekranie. Nasza podróż przypadła akurat na mistrzostwa świata piłki nożnej, a dziś grała Francja.

Wielki Pirat jak go później nazywała moja Mama podszedł do nas i zapytał co tu robimy. Wiktoria wyszła przed szereg i tłumaczyła jak umiała po francusku czego szukamy i jak się tu znalazłyśmy. Brodaty mężczyzna zapytał, czy jesteśmy głodne i kazał przynieść dla nas jedzenie. Kelnerka – pewnie żona – powzdychała kilka razy z niezadowolenia i zniknęła za drzwiami.

Po chwili mężczyzna rozdał nam po piwie, jego żona przyniosła półmisek najróżniejszych rzeczy na tacy i chleb. Szynki, sery, pasztety, sałatki. Wszystko dla nas w pięknej drewnianej chacie. To była prawdziwa uczta. W końcu emocje opadły, jadłyśmy delektując się każdym kawałkiem i chłonąc całą alpejską przygodę, a po jedzeniu, okazało się, że domek, do którego mieliśmy dotrzeć jest własnością tego ośrodka i znajduje się sto metrów od nas, a Wielki Pirat jest naszym hostem.

Za kolację zapłaciłyśmy po 10 euro za osobę, a następnego dnia miałyśmy załatwione śniadanie.

Obudziłyśmy się w słońcu. Widok z tarasu naszego domku absolutnie zachwycał. Był doskonały. Po godzinie picia herbaty i siedzenia na trawie ruszyłyśmy na nasze alpejskie śniadanie, pełne francuskich rogali, dżemów, sadzonych jajek i pomidorów z widokiem na ośnieżone szczyty gór. Było przepięknie.

Może ten nocleg to było moje szaleństwo, ale wszystko, co nas spotkało w czasie tego szaleństwa było doskonałe. Nie zamieniłabym tego dnia, na żaden inny.